Pomerania/Slavonia - pierwsza krew

Day 974, 16:09 Published in Poland Poland by WujekRemo
Witojcie!

Dziś na wstępie krótko: mój poprzedni art – dzięki Wam – zyskał 180 votów i zakończył karierę w TOP 9. Bardzo dziękuję i mam nadzieję, że uda się nam wspólnie ten wynik poprawić.
Dziś postanowiłem podzielić się z Wami moimi wrażeniami z pierwszych bitew v2. Ale – żeby nie było tak lakonicznie – wysiliłem się na opowiadanie. Oto ono, enjoy!




Z bazy lotniczej na podpoznańskich Krzesinach wystartowała para dyżurnych F16 z rutynowym lotem patrolowym wzdłuż linii demarkacyjnej pomiędzy Polską a rosyjskim aktualnie Pomorzem. Na ich spotkanie wyruszyły dwa rosyjskie migi29 z lotniska w Mirosławcu. Takie zabawy w kotka i myszkę trwały już ponad od tygodnia – od czasu, gdy Rosjanie wykorzystując zaangażowanie głównych sił polskich w Chorwacji zajęli Pomorze. Myśliwce wchodziły sobie nawzajem w tor lotu, zmuszając przeciwnika do wariackich manewrów, a piloci obu stron brali na cel wrogie maszyny, trochę dla napędzenia stracha, trochę dla zabawy, a trochę po to, by pokazać, kto jest debeściak.

Porucznik pilot Siergiej Morozov, skrzydłowy rosyjskiej dwójki już – już miał wziąć na cel Polaka, gdy nagle wydarzyły się trzy rzeczy.

Pierwszą z nich było pojawienie się kilkudziesięciu czerwonych kropek na jego radarze, zmierzających z południa wprost w ich stronę. Oznaczone były jako „OBCY”. To, jak trafnie domyślił się Morozov, pozostałe polskie Jastrzębie leciały w kierunku Szczecina. Nie mógł jednak wiedzieć, że w tej samej chwili z bazy w Łasku wystartowały kolejne eFy, obierając kurs na Trójmiasto.

Drugą rzeczą był nagły, przeraźliwy „Biiip, biiip, biiip!”, nieomylnie i jednoznacznie komunikujący, że właśnie Mig znalazł się na celowniku wrogiej maszyny.

Trzecią rzeczą było nagłe pojawienie się pod nimi chyba wszystkich polskich dywizji. Opuściły doskonale zamaskowane stanowiska i rozwijały natarcie na całej długości linii demarkacyjnej.

Tego jednak Morozov już nie mógł zobaczyć. Ułamek sekundy wcześniej rakieta powietrze-powietrze z polskiego Jastrzębia rozerwała jego maszynę na strzępy.

***

Generał Pułkownik Ivan Dubynin przechadzał się z wolna po ogrodzie swej dopiero co odzyskanej rezydencji w Bornem-Sulinowie. Ostatni raz był tu w 1992 roku, gdy jako dowódca 6 Witebsko-Nowogródzkiej Gwardyjskiej Dywizji Zmechanizowanej opuszczał wraz z ostatnim kontyngentem Polskę. Obiecał sobie wtedy, że jeszcze tu wróci.

Słowa dotrzymał. Pierwszą rzeczą, jaką nakazał zrobić, było powieszenie na latarni polskiego noworysza, który jego pałac przekształcił w hotel. Zwłoki wisiały tam do tej pory. Niech się polaczki uczą.

Telefon gorącej linii rozwrzeszczał sie niemiłosiernie. Generał wbiegł do gabinetu i podniósł słuchawkę. Sztab. Nareszcie.
- Towarzyszu Generale, ruszyli! – głos adiutanta drżał z podniecenia, niecierpliwości... Strachu?...
- Doskonale, przecież na to czekaliśmy! – Dubynin splótł palce i rozprostowując ręce przeciągnął się, z niemiłym chrzęstem wyłamując knykcie. – Działajcie według planu. Rozkazy przecież znacie.
- Ale... – adiutantowi wyraźnie łamał się głos. – Ale...
- Co: „ale”?! – generał był rozdrażniony. Te kolorowe ściany w gabinecie były zdecydowanie nie w jego guście. – Wszystko przecież jasne, mamy przewagę w ludziach i sprzęcie!
Następne zdanie adiutant ledwie wydukał.
- Nie mamy... Wczoraj większość naszych wojsk została przerzucona na Alaskę. Rozkaz był z Moskwy, z samej góry. Dodatkowo, zabronili Was informować. – Po chwili, z najwyraźniej szczerym współczuciem, dodał – Przykro mi, towarzyszu. Byliście dobrym dowódcą.
Telefon z hukiem roztrzaskał się o ścianę. Dubynin mógł się tego spodziewać – miał paru wrogów w KC, którzy jak dotąd, nic na niego nie mieli. To teraz już mają – taka porażka nie ujdzie bezkarnie.

Długo czekać nie musiał. Już po kwadransie na podjeździe rezydencji zatrzymała się czarna Wołga z przyciemnionymi szybami.

***

Pułkownik Remisz, przez żołnierzy zwany Remo, a przez zaprzyjaźnionych oficerów – z racji rubasznego usposobienia i wybitnie niewojskowej postury – ochrzczony Wujkiem, ewidentnie wściekły wrócił ze sztabu.

- Co jest, prezes? – starszy sierżant sztabowy Kotowski nie należał do gości, którzy przejmowaliby się wojskowym ceremoniałem. – Jak tam Pomorze?
- Ch**owo – odwarknął w ogólnowojskowym żargonie Remisz. – Padło.
- Jak, padło?! – Kotowski chyba nie ogarniał. – Przecież rozpoznanie podało, że tam prawie nie ma czerwo... Wrrrrróć, Rosjan?!
- Właśnie, nie było – westchnął ciężko Remisz – I padło. Zanim zdążyliśmy zawalczyć. Czy cokolwiek. Nasze wojska weszły, jak w masło... I tylko my, pieprzone siły drugiego rzutu, nawet nie zdążyliśmy powąchać prochu... Ech, k***a – znów wiadomy żargon – nie po to zdecydowałem się na karierę oficera, żeby wiecznie przyglądać się podbojom kolegów – oficerów. Trzeba może było iść do artylerii, albo czołgów, ja wiem?... A piechota?... No, co to jest piechota? No, śmiech na sali!

Popadłszy w melancholijno – psychotyczny nastrój, Wujek Remo narzekałby tak pewnie do następnej ofensywy, gdyby nie charakterystyczny odgłos teleksu.

Ciekawa rzecz z tym teleksem. Cud techniki lat osiemdziesiątych, dawno wyparty przez internet, komórki i wysoko wyspecjalizowaną sieć łączności wojskowej, okazał się w latach Wielkiej Wojny jedynym środkiem łączności, którego żaden z feniksowych wywiadów nie umiał złamać. Nikt w polskim sztabie nie zastanawiał się specjalnie, jakim cudem to możliwe. Grunt, że działało.

Kotowski odczytywał na bieżąco taśmę, z trzaskiem wypluwaną przez teleks.
- Nie smutaj, prezes – rzucił radośnie. – Jeszcze se dziś powalczymy. Rozkazy przyszli!

***

Żołnierze sprawnie desantowali się ze śmigłowców. Rozkaz, który mieli wykonać, był sformułowany w prostych, żołnierskich słowach: „Eliminować osłabione jednostki wroga. We współdziałaniu z jednostkami sojuszniczymi za wszelką cenę utrzymać północny most. I nie dać się, k***a, zabić. Wykonać!”

Slavonia. Piękne, bałkańskie krajobrazy. Raj na ziemi.

Ale nie dziś. Dziś było tu regularne piekło, połączone z wieżą babel. Chyba pół świata zmagało się o ten kawałek żyznej, zbożodajnej ziemi. Rozkazy we wszystkich językach krzyżowały się ze sobą; przeważały przekleństwa, w tym słynne, zapożyczone od amerykańskich Rangers „For headless chicken’s sake!”. Chłopaki Remisza jakoś dawali radę. Rozbili pięć silnych zgrupowań serbskiej piechoty, dwie baterie artylerii i dwie kompanie czołgów, ponosząc przy tym ciężkie straty. Ale powierzonych pozycji nie opuścili.

Remisz, jak zwykle, szalał na pierwszej linii. Właśnie dobiegała końca zwycięska, jak się okazało, potyczka z eskadrą niemieckich śmigłowców szturmowych, kiedy niezauważona kolumna czołgów, dowodzona przez serbskiego marszałka, wbiła się klinem w ich pozycje, kompletnie rozbijając szyk. Zbłąkany szrapnel trafił Remisza w głowę. Kewlarowy hełm zminimalizował co prawda obrażenia, ale dla wujka ta bitwa dobiegła końca.

***

Ocknął się w amerykańskim szpitalu polowym gdzieś w centralnej Rumunii. Czuwający przy jego łóżku sierżant Kotowski zrelacjonował mu dalszy przebieg bitwy; mało tam było dobrych wieści.

Tym niemniej, Wujek Remo był dumny. Dumny ze swojego oddziału, z tego, że polski żołnierz padnie, ale nie ucieknie. I pełen wiary i nadziei. Bo chociaż bitwa była przegrana, to wojna nadal trwa. A on już teraz wiedział, ze ze swym „mięsem armatnim” jest w stanie napsuć wiele feniksowej krwi.


ZOOM

Podobało się? Vote i sub, łaskawie proszę, a i shout z reklamą mile widziany.

A jeśli rzeczywiście taka beletrystyka Ci odpowiada, to polecam mojego mistrza, którym – chciał, nie chciał – się inspirowałem:
WIEŚCI Z DNA OKOPU



Zapraszam również do lektury moich wcześniejszych artykułów:
ERepublik - kiedy należy udać się do specjalisty
Czarna wizja sierpnia
The Tokar's spam chronicles
Kiedy powiem sobie dość...
Od pismaka do polityka
W tym dniu wspaniałym