A nie mówiłem?

Day 1,799, 11:07 Published in Poland Poland by WujekRemo

No właśnie, nie mówiłem. A powinienem był.

Powinienem był mówić... a tam, mówić – powinienem był - jak to u nas mówią - nadzierać kalafę co sił w płucach, że nie, absolutnie nie i chyba, że po moim trupie, jeśli chodzi o nasz sojusz z eUSA. Ale nie krzyczałem, zresztą, mnie i tak nikt nie słucha.

Przysłowia są mądrością narodów, podobno

Powiadają, że „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”. Może i powiadają, ale nie w erepie. My już raz mieliśmy wątpliwą przyjemność odczuć (na własnej dupie, a jakże) baaardzo specyficzne rozumienie terminu „sojusznik” przez włodarzy Wielkiego Bratniego Narodu zza oceanu. I co? I to, co zwykle.

Powiadają, że „mądry Polak po szkodzie”. I znów – może i powiadają, ale na pewno nie w erepie. Kto z naszych rządców wpadł na pomysła ponownego bratania się z [sarkazm]Ojczyzną Demokracji[/sarkazm], tego nie wiem, bo akurat, gdy się to działo, podjąłem kolejną (jak zwykle nieudaną) próbę odejścia z erepa. Mógłbym w sumie poszperać po artach, czy spytać kogoś na ircu, ale – tak naprawdę – to nieistotne. Nie przypuszczam bowiem, by była to osoba młoda e-urodzeniem, nieświadoma metod, którymi zazwyczaj posługuje się amerykańska tak zwana dyplomacja.

Dyplomatołki tam, dyplomatołki tu...

Jak najdalszy jestem od wychwalania pod niebiosa naszej własnej tak zwanej dyplomacji, niejeden raz zresztą - i, co ciekawe, za rządów różnych opcji politycznych – zdarzało mi się mieszać ją z błotem. Dziś jednak mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że nasza dyplomacja, wbrew temu, co podejrzewałem, nie jest najgorsza w erepie. Gorszą, bez wątpienia, mają Amerykanie.

Paradoksalnie – i nam, i im, zdarza się w relacjach międzypaństwowych stosować wcale często malutki, niewinny szantażyk. Różnica (dwie właściwie) w tym, że my raczej unikamy szantażowania sojuszników (chyba, że o czymś nie wiem), w czym Jankesi, jak mi się zdaje, powoli osiągają biegłość. Różnica druga, bardziej istotna – goście w sposób oczywisty mają problem z rozgraniczeniem świata realnego od wirtualnego. Właśnie tak, w takiej kolejności.

W realu Polska jest średniej wielkości krajem, z mizernym potencjałem ekonomicznym, zamieszkiwanym przez blisko 40 milionów frustratów, z których niewielka część rekompensuje sobie to i owo w tej oto grze. Efekt rekompensowania frustracji jest taki, że jest nas wystarczająco dużo i wystarczająco zawziętych, by nasz e-kraj mógł sobie, odmiennie niż w realu, potupać nóżką i pogrozić pięścią, kiedy nam się tak umyśli.

Problemem Amerykanów jest to, że są w realu jedynym – a przynajmniej tak lubią o sobie myśleć - supermocarstwem (ciekawe, co na to Chińska Republika Ludowa). Z tego – i być może również ze złej, zdominowanej fast-foodami diety – wynikają pewne neurologiczne zmiany: otóż każdy przedstawiciel tego narodu, bez względu na wiek, kolor skóry, orientację, czy wyznanie, ma gdzieś z tyłu głowy wszczepione przekonanie o własnej przezajebistości. Zasiadając przed monitorem, nie jest w stanie tego patogennego ośrodka wyłączyć i wciąż mu się wydaje, że jest królem życia. Czasem taki jeden z drugim wybrany zostanie do kongresu, albo na prezia eUSA, a potem, to już z górki.

Po co ja to piszę w ogóle? Frazesy? Oczywistości? Pewnie, że tak. Tylko, jak następnym razem ktoś wpadnie na pomysł negocjować z terrorystami paktować z zamorskimi, to będę mógł powiedzieć „a nie mówiłem?”. I podlinkować.

Ciężar władzy

I jeszcze jedna sprawa, ściśle z powyższym powiązana.

Urzekł mnie nasz – niechaj stopy jego będą zawsze fiołkami pachnące – Prezydent tym oto zagraniem – chodzi mi konkretnie o ten fragment:

„(...)W tej niezręcznej sytuacji zmuszeni jesteśmy do wyboru pomiędzy naszym sojusznikiem z CTRL, a atakującym go starym sojusznikiem - Węgrami. Nie jestem w stanie sam podjąć tej decyzji i proszę o to Was, moi drodzy obywatele Polski. Wybieramy, którą rączkę tracimy: lewą czy też prawą. Głosujcie w komentarzach.

Cóż za godne podziwu umiłowanie dla Głosu Ludu. Demokracja w czystej postaci, chce się zakrzyknąć. To czego się czepiam?

Wiecie, zawsze uważałem, że władza = odpowiedzialność. Jest dla mnie oczywiste, że kiedy startuję na jakieś eksponowane stanowisko, liczę się z tym, że trzeba będzie podejmować trudne decyzje, decydować o losach innych, którzy mnie na eksponowane stanowisko wybrali. Jeśli nie mam jaj, by takie decyzje podejmować, to nie kandyduję. Banalnie proste, w gruncie rzeczy.

Dlatego do szewskiej pasji doprowadza mnie sytuacja, w której rządzący próbują zrzucić z siebie odpowiedzialność za trudne i potencjalnie brzemienne w skutki decyzje. Sytuacja, dodam, która w ePolsce powoli staje się normą. Panowie, nie tędy droga. Nie po to was wybieramy. Zachciało się medalika? To trzeba liczyć się z faktem, że ten medalik może trochę kosztować.

To powyżej to tak globalnie, do całej naszej „klasy rządzącej”, że sobie na drobną szyderę pozwolę. A personalnie, do Pierre'a, naszego prezydenta (niechaj bydło jego będzie płodne) mam tylko malutki kamyczek do jego ogródka. Pozwolę sobie skopiować tu mój komentarz spod wspomnianego rządowego artykułu:

„Pierre, nie po raz pierwszy i z pewnością nie ostatni zgadzam się z Taczer:

>>Pierre, z całym szacunkiem, po to jesteś CP, żeby podejmować takie decyzje. I tak dostaniesz krytyką w łeb, wiec zrób to, co uważasz za słuszne.<<

Ode mnie jeszcze tylko słówko: kupę czasu temu, w tym artykule, wyraziłem obawę o brak Twojego "zdecydowania, by nie powiedzieć - jaj". Dziś zostałeś postawiony w sytuacji, która, owszem, nie jest łatwa, ani przyjemna, jednak daje Ci szansę na pokazanie mi, że się myliłem. Powodzenia.

I nie, nie napiszę >>Węgry!<<, ani >>USA!<<, ani nawet >>neutralność<<. to Twoja decyzja, po to startowałeś na CP, by takie podejmować. I nie masz prawa zrzucać odpowiedzialności za nią na innych. Pozdrawiam.”


To jak będzie, Pierre? Pokażesz mi, że się myliłem, czy będzie, jak zawsze?

Czytaj i subskrybuj: