Krew i Stal: De caelo in caenum

Day 2,298, 14:17 Published in Poland Poland by El Reto
Omne lumen potest extingui
Intellectus est lumen
Intellectus potest extingui
-A. Schopenhauer


Wtulony w koński kłąb R. pędził przed siebie, co rusz to poganiając swego rumaka. Katowany niemożebnie koń ledwo dawał już radę, lecz dosiadający go młodziak nie zważał na to, wiedział że musi bez zwłoki dotrzeć do celu. Nie zważał na ból przeszywający jego prawy bok, pulsujący w głowie tak mocno, że aż przyćmiewający świadomość. Liczy się każda chwila, każdy moment może być decydujący dla wojny i losów Rzeczypospolitej.

***

Podczaszy P. wyszedł na dziedziniec, zaczerpnął świeżego powietrza i gładząc swą łysinę zastanawiał się co zrobić z resztą tego pięknego dnia.
Słońce leniwie pięło się ku zenitowi, przelatujące tu i ówdzie pojedyncze cumulusy jedynie dodawały uroku błękitnemu niebu, niczym malutkie piegi dodają urody rudej dziewce. Dało się poczuć lekką i przyjemną bryzę wiejącą od jeziora a oddalonego lasku do którego podczaszy wyprawiał się często na polowania dochodził cichutki śpiew ptaków. Także dzień rzeczywiście był piękny. Albo przynajmniej pięknie się zaczynał.
Podczaszy starając się zmyć z siebie trudy wczorajszego dnia (a raczej nocy), zanurzał raz po raz głowę w wiadrze z zimną wodą zaczerpniętą prosto ze studni. W końcu padł na wznak na stojącej nieopodal ławie i wbił oczu w niebo. Bezkresny błękit przecinał samotny szpak pogwizdując cicho. Słyszał kiedyś, że francuzy uważają tego ptaka za zwiastun dobrych wieści. Tedy zupełnie znikąd wyleciał szybki niczym pocisk z arbalestu sporawy czarny ptak, sprawnym ruchem uchwycił szpaka i ze zdobyczą zanurkował gdzieś w las.
P. pewnie zainteresowałby się tą sceną, gdyby nie to, że odpłynął w krainę Morfeusza cichutko pochrapując.

Głośny trzask wyrwał P. z drzemki jednak wtedy było już za późno by cokolwiek zrobić. Od dawna spróchniała noga ławy złamała się brutalnie zrzucając z siebie brzuchatego urzędnika na zimny bruk.
P. podnosił się i otrzepywał siarczyście kląc przy tym pod nosem. Rozejrzał się po podwórzu zastanawiając się, czy ktoś widział ten kabaret z nim roli głównej. Na szczęście najbliższa okolica była pusta. Szybko okazało się też czemu - w okolicach bramy podniósł się raban.
Większość pachołków i różnorakiej służby zebrała się w'okół dziedzińca, a wielka i ciężka brama otwierała się nadzwyczaj żwawo nawet mimo przerdzewiałego mechanizmu. P. od dawna miał w planach wymianę go (podobnie jak wspomnianej wcześniej ławy), używany w nocy budził pewno nie tylko całą pobliską wioskę, a i zmarłych z tamtejszego cmentarza.
Na dziedziniec wparował młodzieniec blady i brudny od długiej podróży. Jego koń ledwo żył, przemęczony długim galopem a miejscami pewnie nawet cwałem. Podczaszy już chciał zwymyślać kretynowi, który tak katuje Bogu ducha winne zwierze, lecz gdy podszedł bliżej i przyjrzał się, rozpoznał jeźdźca.
-R...! - wykrzyknął lecz dech zaparł mu w gardle
Młodzian spojrzał w jego stronę i starając się mówić głośno i trzymać oficjalnego tonu, rzekł:
-Potocki przegrał... Kamieniec padł...
Po czym runął z siodła wprost na bruk. Niechybnie połamałby się, gdyby nie to, że jego upadek zamortyzował jeden z pobliskich pachołków.
Dziwny był widok słaniającego się w siodle młodzieńca, a upadek wprowadził wszystkich w osłupienie. Jednak prawdziwie wstrząsająca była przyczyna niemocy, która owładnęła R. P. aż przetarł oczy z niedowierzania. Ową przyczyną słabości posłańca była olbrzymia rana sięgająca od brzucha do uda.
-O kurw... - wymknęło się komuś ze służby. Jedna ze służek zemdlała.
-Wy... Zabierzcie go stąd. Do izby, na świeży siennik poślijcie do miasta po medyka. Tylko niech się nie ociąga. Jacek do mnie!
Na podwórzu zawrzało, ktoś zaprowadził konia do stajni, trzech chłopa złapało R. i zaniosło do izby gdzie panienki już szykowały posłanie. Pryszczaty jeszcze młodziak bez ociągania wyjechał w stronę miasta. Z tłumu wyłonił się długi i chudy jak tyczka i obdarzony niezbyt inteligentnym wyrazem twarzy Jacek.
-Mościpanie?
-Łap za koń i nieś wieść do chorążego królewskiego. A i o starostę zahacz!
-Żeee coo??
-Że Turcy zajęli Kamień Podolski, tumanie. No nie stój tak tylko ruszaj, ten chłopak o mało co nie zginął by Nam to przekazać!

***

Stary dębowy stół, zwykle brudny i niesprzątnięty, dziś odmienił się nie do poznania. Odlepiono od niego resztki jedzenia i dokładnie wypolerowano. Zastawę zaś zmyto i dokładnie wyczyszczono. Jeszcze wczoraj zaśniedziałe srebrne talerze wyglądają prawie jak nowe, poprostowano też wygięte po kilku dzbanach wina noże i widelce.
Na ów blat właśnie zaczynały napływać ordewry, sądząc po nich wieczerza zapowiadała się na prawdę wybornie.
Podczaszy osobiście pilnował, by wszystko było perfekcyjnie. Sam nawet, co robił niezwykle rzadko, poganiał służki a nawet kucharza. Ten jednak jedynie odburkiwał coś pod nosem nieprzerwanie snując się między parującymi saganami.
Wraz z przystawkami do izby wszedł R.. Choć wszedł to trochę za dużo powiedziane, gdyż młodzian ledwo mieścił się w drzwiach. Do izby wcisnął się bokiem i zgięty w pół. Stanął na progu podpierając się drewniana lagą z prawej strony - rana wciąż dawała mu się we znaki.
-Bratanku! Siadajże tu na ławie i kosztuj przysmaków lokalnej kuchni.
Czy R. był z P. rzeczywiście spokrewniony to sprawa wątpliwa. Jednak w Rzeczypospolitej każdy szlachcic był poniekąd ze sobą spowinowacony. Drzewo genealogiczne zależało jedynie od tego kto je tworzył. No i w dużej mierze od zasobności kiesy zamawiającego.
-Zmarniałeś przez te wojny, oj zmarniałeś. Mówiłem, idź w politykę. Młody, przystojny wygadany jesteś nadasz się. Zaraz bym Ci załatwił jakąś posadkę na dworze hetmana, a stamtąd szybko byś awansował na dwór królewski. A za parę lat...
R. słuchał tej historii każdorazowo przy wizycie u Podczaszego. Za każdym razem jednak spławiał go skutecznie. Polityka nigdy go nie ciągnęła. Porównywał ją do kąpieli w gnojówce, a kto normalny z własnej woli włazi w gówno?
-Nie, wuju, dziękuję. - Odpowiedział grzecznie - Wojsko mi się podoba i tamże chcę zostać.
-No dobrze, już dobrze - speszył się lekko P. - Opowiadaj co tam na szerokim świecie słychać.
-A czego to nie słychać panie wuju - odrzekł trochę od niechcenia R. -Nim się jednak w opowieściach pogrążę podaj no wina jakiegoś, bo jak to powiadają - bonum vinum laetificat cor hominis.
-Swój chłop! - zaśmiał się Podczaszy- No tak, w końcu człowiek nie krowa i winem, nie wodą poić się musi - odrzekł P. po czym klasnął w dłonie. Wyuczone służki dokładnie wiedziały już co mają robić i nim R. skończył opowiadać, o niedługim w sumie oblężeniu Kamieńca, na stole już pojawiła się buteleczka wina dwa puchary.
-Za naszego króla, miłościwie nam panującego! - wzniósł pierwszy tradycyjny toast gospodarz.

***

Po opiciu zdrowia króla i jego rodziny, hetmana wielkiego koronnego, pięknych polskich kobiet i paru innych przyjemnych toastach rozmowa zbiegła na inne tory.
-Powiem Ci, mój bratanku, źle się dzieje w Rzeczypospolitej - zaczął temat Podczaszy
-Tak rzeczesz? - Stwierdzenie to zdziwiło trochę R., który nie przyzwyczajony był do narzekającego wuja
-Tako rzekę! - zdecydowanie odparł P. wzmacniając przekaz uderzeniem kielicha w stół - A powiem i więcej, okoliczni włodarze się nawet do rokoszu szykowali! Na Zamek Królewski chcieli iść! Ale żem im to z pustych łbów wybił, kretyni nawet nie wiedzą, gdzie Warszawa jest.
R. westchnął i pociągnął spory łyk ze swojej czarki.
-W sumie to rację masz, wuju, coraz gorzej z Naszą Rzeczpospolitą ukochaną.
-Wyobraź sobie - zaczął P. wyraźnie zachęcony tym, że jego poglądy zyskują poparcie - że ostatnio na dworze zapanowała nagła i nieuzasadniona nienawiść do Serbów.
R. przysłuchiwał się z zaciekawieniem. Ostatnie parę miesięcy spędził na wojnie z Saracenami, zupełnie nie wiedział co dzieje się w kraju.
-Nienawidziliśmy ich do tego stopnia, że heroldzi w całej stolicy ogłaszali dzień w dzień, iż każdy serb to przebrzydła szuja, gnida zarzygana oraz jadowita męta. Przy okazji Słoweńcom oberwało się od malowanych świń, ropiejących strupów i pachołków belgradzkich.
R. zaśmiał się pod nosem.
-Rację chociaż mieli?
-Abo ja wiem? - P. chciał się napić, lecz okazało się, że jego kubek stoi pusty. Westchnął głośno.
-Zastanawiam się... - R. przerwał i pogładził brodę. Pociągnął ostatni łyk ze swego kielicha i ciągnął swą myśl dalej - Skoro te Serby takie złe i niedobre, to czemu wszyscy ich właśnie sympatią darzą?
-Dobre pytanie - zastanowił się chwilę Podczaszy - ale nie odpowiem Ci na nie, musisz zapytać się tych ważniejszych, aktywnych i doświadczonych.
R. pokręcił głową i przeciągnął się. Duszkiem osuszył całą czarkę wina, tymczasem podczaszy kontynuował.
-A my, mój drogi, zbieramy wszystko, co odpadnie. Chorwacja do łask łask wróciła, choć nadal płaczą o dawne krzywdy, Bośniacy radują się nowym przyjacielem, a sojusznicy spływają nawet z Nowego Świata! - każdy kolejny kraj był dla R. jak ukłucie mieczem - Ba, to jeszcze nic! Podobno na pakty z Turkami im się zebrało!
-Bluźnisz - R. wstał, żeby nadać swym słowom lepszy wydźwięk.
-Nie unoś się młody - P. uspokoił sytuację a R. powoli opadł z powrotem na ławę - i prawdę mówię. Król nasz ostatnio się z sułtanem osmańskim spotkał, podobno razem długo w gwiazdy patrzyli.
-A to szuja! Hańba mu!
Nagły wybuch złości powstrzymało nagłe poruszenie na podwórzu. Mimo późnej pory, ktoś próbował dostać się do zameczku podczaszego. Ucztujący nie zdążyli nawet poderwać się z miejsc, gdy do izby wkroczył mężczyzna w sile wieku, wyraźnie zdyszany krótką, acz wyczerpującą podróżą. Gdy stanął bliżej, w powoli niknącym świetle świecy rozpoznali go bez trudu. Podkomorzy S. był już podstarzały i zupełnie siwy, choć nadal sprawiał wrażenie silnego i zwinnego. Chodziły legendy, że za młodu, by nie dopuścić do rozlewu krwi w karczemnej awanturze, złamał gołymi rękami miecz. Sam nigdy tego nie potwierdził, nigdy też tego nie zaprzeczał. A wiadomo jak to z karczemnymi legendami bywa.
S. bez zaproszenia zajął miejsce na ławie, na przeciwko R.
-Winaa... - zdołał powiedzieć, jeszcze z trudem łapiąc oddech. W tym samym momencie na stola tuż przed nim pojawiła się czysta szklanica. Podkomorzy chwycił za prawie pełną butelkę, rozlał pozostałym biesiadnikom, po czym z gwinta, duszkiem pozbył się tego, co w niej zostało. P. przyglądał mu się z zaciekawieniem połączonym, jednak przy każdym kolejnym łyku szczęka podczaszego odpadała coraz niżej. R. bywał już w różnych miejscach (czym niekoniecznie się szczycił) i takie sztuczki widział nie raz.
S. odetchnął głęboko i w końcu rzekł:
-Dobrze Was widzieć, Panowie szlachta!
-Również cieszę się, że Cię widzę, stary druhu. - P. otrząsnął się już z lekkiego szoku wywołanego niespodziewanym najściem i zachowaniem gościa - Pozwól się przywitać zgodnie z sarmackim obyczajem! - skinął na służbę, która już dokładnie wiedziała co ma robić. Po chwili dodatkowe nakrycie wraz nową porcją jadła pojawiło się przed podkomorzym.
-Co Cię tu sprowadza, mości panie? - R. odezwał się lekko niegrzecznie, lecz krew wciąż gotowała się w nim po ostatnich wieściach. P. już chciał skarcić młodzieńca za maniery, gdy niewzruszony S. odparł:
-Pędziłem tu tak, bo wieść niosę, ciekawą jak diabli, a sam z nią nie usiedzę w domu. No i miałem nadzieję spróbować znów tego pysznego gulaszu z dzika, którym raczyłem się tu ostatnio - P. lekko uśmiechnął się słuchając komplementów jego kuchni, jednocześnie zupełnie minęła mu złość na bratanka.
-Tak więc, nie wiem czy słyszeliście ostatnie wieści o paktach z Saracenami, Chmielnickim i dalekimi krainami, gdzie od bab wolą kozy - rozmówcy pokiwali głowami, by dać znak, że wiedzą, o co się rzecz rozchodzi i jednocześni nie przerywać podkomorzemu. Ten kontynuował:
-Dni temu kilka, król opuścił bez słowa zamek w Warszawie. Pod osłoną nocy wymknął się zostawiając koronę oraz insygnia. Dziś podobno widziano go jak przez Odrę się przeprawia.
-A to szuja niemyta! - rzucił bez wahania R.
-Gadzi bękart na tronie siedział, nie kto inny! - od razu zawtórował mu podczaszy.
-Zdecydowanie najgorszy okres w dziejach Rzeczypospolitej od długiego czasu - podjął S. - nie wychodziły Nam ostatnie elekcje, oj nie.
-Co kolejna to gorsza! - wciął się podczaszy - Najpierw król, co z nocnika korzystać nie umie, a za dyplomacje się bierze a teraz ta zatęchła skleroza!
-Może i dobrze, że tak szybko król błąd swój zrozumiał i uciekł przed niechybnym rokoszem. - swoje trzy grosze na koniec dołożył R.
Rozmowa zeszła na luźniejsze tematy, jednak po kilku kielichach polityka wróciła niczym bumerang.
P., pijany chyba trochę bardziej niż reszta towarzystwa, klął pod nosem na króla i jego rodzinę do siedmiu pokoleń wstecz. R. pogładził się z zamyśleniem po brodzie po czym zapytał:
-Sądzisz, panie podkomorzy, że nastały chude lata dla Rzeczypospolitej?
-Rzeczpospolita jest wieczna, w swej sile nigdy nie zginie, póki my żyjemy. Świat zmieniał się będzie, a my w swej wielkości trwać będziemy zawsze.
-A pakty nowe i sojusze przez króla tego i poprzedniego zawiązane?
-Ha! Upadną szybko. Chmielnicki gorszy od baby gdy jej miesiąc doskwiera. Zdanie o najistotniejszych sprawach kraju, zmienia kilka razy w księżycowym cyklu. Sułtanowi zabawa w pokój z Nami znudzi się szybciej niż kolejna małoletnia oblubienica, w których to podobnie jak jego, haha, prorok się lubuje.
-Smutna to wizja. Niedługo więc znów wszystko się zmieni?
-Panta rhei, świat płynie niczym rzeka, jak to mawiali starożytni. Nigdy nie wejdziesz dwa razy do takiej samej wody.
R. westchnął lekko zasmucony taką wizją świata, lecz nie ukrywał, że ta wizja przyszłości mu się podobała.
-Brak dziś na świecie wartości, rządzącym nie tylko rozumu i rozsądku zdrowego, ale także solidnej lekcji honoru potrzeba.
-Dobrze prawisz, choć młody jeszcze jesteś. Sił w polityce spróbować nie chciałeś?
R. znów westchnął i pociągnął łyk wina, łapiąc się na tym, że już poważnie rozważa karierę na dworze. Nim coś głupiego przyjdzie mu do głowy zaprzeczył i zmienił temat.
Po kolejnych kilku kolejkach rozmowa trochę się rozkleiła, podobnie jak jej uczestnicy. Po kolejnej już chwili ciszy R. zdobył się na jeszcze jedne poważniejsze rozważania.
-Panie podkomorzy, czy są na tym świecie jakieś ideały? Jakieś wartości stałe i niezmienne?
-Ha! - znów zaśmiał się S., co chyba było jego nawykiem - Tylko to, że rano wstanie słońce a wszyscy pójdziemy do piachu.
-I nic, nic a nic, na świecie się nie liczy?
-Nie, mój drogi nic. Nie ma już niczego, na czym można by oprzeć solidny gmach ideałów. Zostaje tylko krew i stal, stal i krew.
-Mówi się - ciągnął rozważania R. - pośród żołdaków, zwykłych żołnierzy, że to wszystko przez tych naszych "braci" - R. z lekkim obrzydzeniem wypowiedział to słowo - że powinniśmy wycofać Naszą ambasadę z Madrytu, a lud tamtejszy porzucić już przy pierwszej jego niemocy...
-Ha! - nawyki podkomorzego nie zostały przyćmione nawet przez dużą dawkę alkoholu - I dobrze zrobiliśmy stojąc za nimi murem, tak kiedyś jak i dzisiaj.
-Ale jak to - odrzekł R. lekko zbity z tropu - przecież to podobno przez nich dziś nasz kozy nie mogą spać spokojnie...
-Musisz się jeszcze wiele nauczyć. Świat pełen jest kurtyzan. Podajesz takiemu turkowi prawą rękę, a on w lewej puginał trzyma by Cię ugodzić. Za Oceanem za to, zawsze znajdzie się jakiś złotousty dyplomata, który miast pięknych słów argumentu siły użyje i do szantażu się ucieknie. O wielu można powiedzieć, że to po prostu psy zdradzieckie, atencji nie warte. W tych czasach, w czasach w których rządzi krew i stal, powinniśmy stałe relacje trzymać z choć jednym narodem, taką, że i w ogień za nami pójdą. Niewielu to potrafi. Ale Rzeczpospolita musi mieć choć jedną relację trwalszą niż wszystek inny. Trwałe jak zamkowe skały, opierające się atakom z zewnątrz i wewnętrznym niepokojom. My potrzebujemy Hiszpanów, oni potrzebują Nas. Nie niszczmy tego, co nasi Ojcowie długimi latami budowali.
S. zamilkł. W izbie zapanowała cisza, obaj jego rozmówcy byli pod wrażeniem tego monologu. Nawet P. który od dużej ilości wina przysypiał już na fotelu, rozbudził się i z zaciekawieniem słuchał wywodu. Podkomorzy nic więcej nie chciał dodać, osuszył jedynie kubek z winem i wstał.
-No, nagadałem się. Pora udać się na spoczynek.
-Już, już! - P. odpowiedział i klasnął w dłonie. Służba wiedziała co ma robić. Gdyby podczaszy był trzeźwy pewnie zaczął by się zastanawiać, czemu jego pachołcy zawsze wiedzą dokładnie, o co chodzi. Nie miał jednak teraz głowy do myślenia nad tak nieistotnymi sprawami.
-Chwila jeszcze, panie podkomorzy, jedną wątpliwość mam jeszcze - R. starał się przeciągnąć rozmowę
-Wal jak w dym młodzieńcze! - S. uległ pokusie skończenia ciekawej rozmowy, szczególnie, że jego siennik nie był jeszcze gotów.
-Co zrobić winniśmy w tej sytuacji niczym z dramatu Sofoklesa? Jak dalej żyć, gdy król pluje ludziom w twarz?
-Ha! Dobre pytanie mój drogi, lecz nie do mnie, gdyż zbyt ograniczony jestem by na nie odpowiedzi udzielić. Bóg jeden raczy wiedzieć, która droga życia doprowadzi kraj Nasz do szczęścia i potęgi.
R. zauważalnie zmarkotniał, nie utrzymując dokładnej odpowiedzi. Całą uwagę skupił na resztce wina w swym kubku.
-Na mnie już pora, niestety dziękuję za miłą wieczerzę obu panom. Dobranoc. - S. ukłonił się i wyszedł.
-Poczciwy człowiek ten podkomorzy, zawsze go lubiłem. - rzekł P. po wyjściu gościa. R. przytaknął.
-Ad meliora tempora!- wzniósł kielich chwiejną już lekko ręką
-I oby rychło one nastały- Dodał P. słabym głosem. Wychylił duszkiem ostatni kubełek wina i osunął się w fotelu.
R. spojrzał na niego z politowaniem po czym skinął na służbę by zajęła się porządkami w izbie. Sam pośpieszne kuśtykając udał się do stajni.

Wyjechał kawałek za bramę, po czym ścisnął konia kolanami. Ten przyśpieszył. Gnali chwilę przez pola uprawne, po czym wjechali w las. R. kluczył po nim trochę, lecz po momencie dotarł do dobrze znanego sobie miejsca. Zsiadł z konia i przywiązał go do drzewa. Ten, najspokojniej w świecie zaczął pogryzać resztki trawy wystającej spomiędzy mchu.
U szczytu niewielkiego, glacjalnego pagórka, znajdował się wielki głaz narzutowy. R. bywał tu jeszcze, gdy był dzieckiem, na ten wielki kamień łatwo było się wspiąć a z niego rozciągał się widok na zameczek podczaszego i okoliczne wsi.
Gdy stanął już na jego szczycie, wziął głęboki oddech i rozejrzał się po okolicy. Było cicho niczym makiem zasiał. Aż można było się wsłuchać we wszechobecny spokój i oddać się tej beztrosce. W zasięgu wzorku nie paliło się już żadne światło, lecz jasna księżycowa poświata pięknie iluminowała krajobraz. Młodzieniec poczuł na twarzy lekki, ciepły powiew letniego wiatru. W tym roku wrzosy raczej nie zakwitną szybko.
Gdy tak podziwiał polski nokturn, zrozumiał, jaka Rzeczypospolita jest szczęśliwa. Najedzona i trochę pijana, ale spokojna niczym niezmącony falą staw, bez wojen i sporów, ale bogata i dzieląca się swym bogactwem.

***

P. zerwał się ze snu. Głowa bolała go niemiłosiernie. Starał się przypomnieć co wydarzyło się poprzedniego dnia. W pamięci miał jedynie nikłe wspomnienie ze snu - wydawało mu się iż miał wizję przyszłości. Jednak jedyne co było na tę chwilę pewne to to, że na twarzy miał odcisk czyjegoś buta...