Trudne sprawy: Konflikt

Day 1,539, 10:01 Published in Poland Poland by Brovario Vein


Poprzednie odcinki: Dziecko, Matka, Posiłek

Vein był porażony ogromem swojego geniuszu. Wystarczyła jedna błyskotliwa decyzja – zaopatrzenie się na zbiórkę w czołg ku-pięć zamiast ku-sześć – by uwolnić się od towarzystwa matki na okres całej bitwy. Najpierw miała miejsce pięciominutowa scena, kiedy Veina-mama empirycznie przekonywała się, że obwód jej bioder nie zmniejszy się, podobnie jak obwód włazu do ku-piątki uparcie nie zwiększy się, bez względu na czynione wysiłki. Następnie cała Armia odsłuchała piętnastominutowej tyrady o producentach czołgów, produkujących skandalicznie ciasne wejścia, nie przystosowane do potrzeb osób starszych i „nie-całkiem anorektycznych”. W końcu matka musiała się zgodzić na podróż nie z synem, lecz z posiadaczem ku-szóstki, do której z pewnym trudem, ale dała radę wejść. Kierowcą jej został Pan Zygmunt, gdyż jego spokój i zrównoważenie dawały nadzieję, że wspólna podróż w ciasnym czołgu nie zamieni jednego z nich w mordercę, a drugiego w trupa.

Ich kolumna czołgów jechała wąską, zapomnianą przez admina drogą, po obu stronach której ciągnęły się hektary porzuconych grain-farm. Ziemia tak nieurodzajna, że Plato oddawał ją za darmo, leżąca od dawna odłogiem i rozmoczona ciągłym deszczem, stanowiła aktualnie gliniaste bagno ograniczone odległą linią lasu. Jazda była nudna, krajobraz był nudny, błoto było nudne, mżawka była bardzo nudna, lecz ogień wystrzałów artyleryjskich, który nagle pojawił się na skraju lasu, kazał zapomnieć Veinowi o nudzie. Parę sekund później pierwsze pociski spadły na czołgi.

Zaskoczone okrzyki i przekleństwa wybuchły w słuchawkach radiostacji.
- Cała naprzód i zwiewamy stąd! – rozkazał przez IRCowe radio Greek. Jego głównym zmartwieniem było wydostanie kolumny czołgów z otwartej przestrzeni, na której byli wystawieni jak kaczki na strzelnicy.
- Czołgi z przodu kolumny zniszczone, droga zablokowana, omijamy polem – meldował spokojnym głosem Ogniwo, podczas gdy obstrzał się nasilał. Vein poszedł za jego przykładem i zjechał z drogi. Od razu jego ciężki czołg zanurzył się w błocie po koła napędowe. Po przejechaniu kilkunastu metrów, gąsienice oblepione rozmiękłą gliną zaczęły się ślizgać w miejscu. Był unieruchomiony.
Sądząc po radiowych meldunkach, wszyscy mieli podobny problem.
- Skoro nie uciekniemy, to naprukwiamy! – ryknął Greek w słuchawce Veina, przekrzykując huk wybuchów, przekleństwa żołnierzy i coraz częstsze jęki rannych.
Odpowiedziały mu okrzyki entuzjazmu. Mimo ciężkiej sytuacji, nic nie mogło tak poprawić humoru żołnierzom, jak otwarcie ognia do nieprzyjaciela ukrytego w lesie. Wkrótce na miejsce, z którego do nich strzelali, spadł deszcz imperialnego ołowiu. W Veinie zaczęła odżywać nadzieja na wygranie mini, kiedy ze świstem przeleciał nad jego czołgiem pierwszy pocisk z bazuki.

Vein wiedział, że żaden czołg nie wytrzyma bezpośredniego trafienia z bazuki; i że jest kwestią czasu, kiedy nieprzyjaciel wstrzeli się w nieruchomy cel, jakim jest jego ku-piątka. Dlatego, kiedy z głośnika padła komenda: „z czołgów i rozproszyć się”, Vein już wyskakiwał z włazu na błoto, w którym zagłębił się po kolana. Rozejrzał się dookoła: płaskie jak stół, błotniste pole usiane było imperialnymi czołgami, z których większość była uszkodzona lub całkowicie zniszczona. Nieprzyjaciel, widząc że opuszczają pancerne schronienia, otworzył ogień z broni maszynowej. Pociski wydzwaniające nierytmiczną melodię na pancerzu czołgu za plecami Veina zmusiły go do padnięcia w kałużę.
- Nie jest dobrze. J***y MON, znowu s***ł sprawę – wypowiedział mantrę PGB, wygłaszaną obowiązkowo, gdy mini była przegrywana. I nagle przypomniał sobie coś, co go naprawdę przeraziło: gdzieś w środku tego błotnistego piekła jest jego matka!



Tiglat znalazł sobie elegancki lej po bombie, świeżutki – mętna, filtrująca z błota woda wypełniła go tylko do wysokości pasa. Wskoczył tam, skrupulatnie i bez pośpiechu złożył bazukę i właśnie celował, gdy obok niego z chlupotem wylądował Vein.
- GDZIE MOJA MATKA?! – ryknął z szaleństwem w głosie.
- O, Vein! Niewąsko w nas naprukwiają, co? – konwersacyjny ton Tiglata nie pasował do powagi sytuacji.
- GDZIE!!!...
- Ale zaraz zrobię im z profilu jesień V2 – kontynuował Tiglat szczerząc zęby, których biel kontrastowała z błotem na jego twarzy.
- ...JEST!!!...
- Twoja matka wydaje się dobrze bawić. Biega z apteczką jak doktor Quinn...
- ...MOJA!!!...
- Była wyraźnie rozczarowana, że nie mam żadnej rany do opatrzenia...
- ...MATKA?!?!
- Tam pobiegła.
Vein wyskoczył z leja i przepełzł kilka kroków, kiedy eksplozja za jego plecami wyrzuciła bezwładne ciało Tiglata kilka metrów w górę, a jego samego pokryła warstwą błota. „Moja matka tak wysoko by nie poleciała” pomyślał i zachichotał histerycznie. Myśl, że pozwolił matce jechać z nim na front, że przez niego grozi jej niebezpieczeństwo, niemal odbierała mu zmysły. Czołgał się jak w amoku. Nie zwracał uwagi na kule świszczące mu nad głową lub tworzące małe gejzery, kiedy trafiały z sykiem w błoto przed jego twarzą. Nie zauważał, kiedy wybuchające obok niego pociski obsypywały go odłamkami i rozmiękłą ziemią. Co rusz natykał się na ciała towarzyszy, które leżąc nieruchomo i barwiąc błoto na czerwono mogły już tylko czekać na refilla. Gdy udawało mu się znaleźć kogoś żywego, okopanego w błocie i strzelającego z wściekłą determinacją do wroga, którego nawet nie mógł zobaczyć, ten nic nie wiedział o jego matce.

- Tutaj Vein! – Moontoor machał do niego z leja po wybuchu. Kiedy Vein się zbliżył, zobaczył, że tamten ma rękę na temblaku, który mimo ubłocenia wydawał się świeżo założony. Serce zabiło mu szybciej.
- Moja matka tu była!
- Pomóż mi złożyć bazukę! – Moontoor od jakiegoś czasu próbował zrobić to za pomocą zdrowiej ręki, zębów i stóp w oblepionych błotem butach. Wręcz dyszał frustracją.
- Gdzie poszła?!
- Złóż mi bazukę! Te prukwysyny nie będą nas bezkarnie jechać!
- GDZIE?!
- W tamtą stronę... Vein! Prukwa twoja mać, wracaj! VEIN!

Vein nie słuchał wściekłych ryków Moontoora, czołgał się gorączkowo, a serce waliło mu jak młotem. Już wydawało mu się, że ją dostrzega, gdy nagle rozległ się huk, który bardziej niż usłyszał, poczuł całym ciałem. W uszach coś mu pyknęło, z płuc wyssało całe powietrze. Ale najgorsze było to, że w tym samym momencie fala gorącego powietrza uniosła go i rzuciła jak szmacianą lalką o ziemię. Stracił przytomność.

CDN.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Drogi czytelniku! Jeśli spodobał Ci się ninejszy tekst, zachęcam do przeczytania moich poprzednich opowiadań. Masz gwarancję, że będą jeszcze lepsze, gdyż systematycznie obniżam loty:
| Łonki ONE | Tajemne inicjacje Michasia | Trorololo, czyli cycki zostały rzucone |
| 2012 Koniec eŚwiata |