Historia szczujni z grzybnią

Day 2,902, 07:57 Published in Poland Poland by Sztandar

Szczęść Boże.

Początki przeważnie bywają trudne, ale za to ciekawe. Pierwsza solidna afera, którą miałem wątpliwą przyjemność obserwować oraz doświadczyć, polegała na współpracy osobliwego duetu. Ot, pewnego dnia ona i on postanowili urządzić życie polityczne w ePL za pomocą narzędzi administracyjnych. Niestety doszło do pomyłki i owoce ich ciężkiej pracy nie były zawarte w stosownej zakładce, tylko w banach od mocno skorumpowanej moderacji. Fundamentem życia politycznego erepa v1 była bowiem prasa, zatem gdy ktoś opublikował artykuł nieprawomyślny, do akcji wkraczała ta królewska para. Krótka wymiana zdań na ircach i już było wiadomo, który art ma polecieć i ile FP wlepić autorowi. I wszystko było supcio, aż do czasu, gdy ludzie spoza tego specyficznego środowiska wpadli na tropy bardziej oczywistego przekrętu, mianowicie handlu głosami; sprawa wyszła na jaw, ponieważ wtedy przepływ dóbr i kapitału był wtedy niemalże w pełni transparentny. Taka piękna katastrofa, gorsza połowa straciła uprawnienia moderatora, lepsza postanowiła dla odmiany ujawnić całą zgromadzoną wiedzę na temat prowadzonej m.in. przez siebie działalności. Swoiste erepowe katharsis. A nawet bardzo erepowe, ponieważ gdy tylko sprawa przycichła, to duet wznowił działalność, tyle że na znacznie mniejszą, wręcz mikroskopijną skalę. Żałość i marność, ale była w tym zawarta nadzieja. Nadzieja, że najgorsze możliwe oblicze gry zostało ujawnione i napiętnowane, wyznaczając zarazem granice absurdu oraz kompromitacji.

(Z kronikarskiego obowiązku #1: lepsza polowa uczestniczyła później w dość skandalicznym wydarzeniu na jednym z krakowskich zlotów, gdzie spotkała się z żywym zainteresowaniem ze strony pewnego gracza, określę go umownie jedynym w swoim rodzaju. Tl;dr publiczne prześladowania, szukanie pomocy u kolegów, asekuracyjna pozycja spania o kryptonimie taktycznym dupa przy ścianie.)

Przez długi czas było całkiem, całkiem, aż do chwili, gdy okazało się, że gorsza połowa jednak nie dała za wygraną, przez miesiące, czy może nawet lata kisząc w sobie chęć odwetu. Tak oto zrodziła się afera hackowa (hackerska?), która stanowiła prześmiewcze echo poprzedniej nie tylko w wymiarze autorstwa - otóż jaja ekhem wyszły na wierzch, ponieważ raz jeszcze sprawca, a właściwie cyngiel, postanowił wsypać swojego zwierzchnika. Najwięcej o mentalności graczy odpowiedzialnych za zlecanie włamań na konta mówi nawet nie sam zamiar, ale sposób jego realizacji. Trudno znaleźć właściwe słowa na opisanie ludzi, którzy włamują się na konto nielubianego polityka, wypisują srogie dyrdymały, po czym uruchamiają medialny lincz połączony z jakże zabawnymi hehe insynuacjami o alkoholizmie i nawet w obliczu miażdżących wręcz dowodów wszystkiego się wypierają. No i oczywiście wisienka na torcie - zleceniodawcy operacji otarli się o złamanie prawa, jej wykonawcy prawo zwyczajnie złamali. Nie, nie erepowe. To prawdziwe, polskie, obowiązujące. Dramat i porażka, ale można było spokojnie i jakże mylnie stwierdzić, że tego to już nic nie przebije.

(Z kronikarskiego obowiązku #2: Po drodze trafił się ambitny populista; jego główne narzędzie stanowił spam zintegrowany z multikontami, czyli miał na sumieniu to, co każdy lider partii głównego nurtu, jedynie w nieporównywalnie większej skali. Pokrzyczał, potupał, po czasie próbował w iście szpiegowskim stylu zainstalować swoją żonę/mamę/multikontę na stołku prezydenckim, oczywiście wyszło jak zwykle. Osobnik równie komiczny, co niegroźny.)

No i w końcu obecna konsternacja, taka sytuacja. Lojalnie przypomnę jej genezę, która gdzieś się zagubiła: wszystko zaczęło się od tego, ze jeden gracz z opisanego wyżej podgatunku nadambitnych postanowił ujawnić stosownie okrojone logi w ramach akcji z cyklu dziel i rządź. Przedstawił się tradycyjnie jako ofiara, natomiast skrzętnie przemilczał fakt, że chwalił się posiadaniem namiarów na nielubianego przez siebie polityka. Nielubiany polityk zaczął otrzymywać w kolejnych dniach (a raczej nocach) serie telefonów z zastrzeżonego numeru, dodał dwa do dwóch i przedstawił wynik. Rezultat? Pan ambitny zaczął wygrażać skierowaniem sprawy do sądu, przy okazji rozszerzając pole działania do innych nielubianych przez siebie polityków. Jak zauważył przytomnie w komentarzu jeden z bardziej udanych epolskich moralistów: najgorszy w tym wszystkim jest chyba fakt, że nadal cieszy się poparciem pewnej grupy osób.

I jest to poparcie absolutnie bezwzględne.



Po co to wszystko piszę? Aby przedstawić pewną drogę, a raczej dewolucję, jaką przebyło rozwiązywanie sporów w eRepie. Zaczęło się od nadużyć, ale całkowicie w obrębie gry. Następnie doszło już do swoistej kombinacji, złamany został bowiem nie tylko wirtualny regulamin, ale i rzeczywisty paragraf. Koniec wieńczy dzieło, doczekaliśmy się zatem sytuacji, w której agresja przekształca się w prześladowania i groźby dalszego utrudnienia życia - kłaniają się podstawy bezpieczeństwa w sieci i poza nią (w skrócie: jeśli udostępnisz dane teleadresowe przynajmniej jednej wątpliwej osobie, zakładaj śmiało, że w krótkim czasie zdobędzie je każdy zainteresowany). Co szczególnie przygnębiające, motywacja pozostała ta sama, czyli x nie wszedł to topki, y nie zdobyła upragnionego medalu, z przeczytał niepochlebną opinię na swój temat.



Epilog. Swego czasu pewna osoba bądź grupa osób dość intensywnie próbowała zdobyć moje dane, a na najbardziej popularnym feedzie wprost grożono mi śmiercią i nikt się nie oburzał, na tym właśnie polega prawidłowość internetów. Na tym, że jest to niepoważny biznes. Dlatego te agresywne postawy, które wykraczają poza tzw. troling czy modny, choć całkowicie wyprany ze znaczenia hejt, powinny być piętnowane lub wyśmiewane bezwarunkowo, nigdy zaś usprawiedliwiane. Istnieje bowiem cień szansy, że wykroczą poza sferę gry, a wtedy przestaje być zabawnie. I nagle okazuje się, że to jednak śmiertelnie poważny biznes.